Niedziela, 8 czerwca 2014
Kategoria Mazovia MTB
Merida Mazovia MTB Marathon - Nałęczów
Nałęczów zawsze będzie
mi się dobrze kojarzył, bo tam rozpoczynałem moją przygodę z
maratonami MTB. W 2008 roku pojechałem pierwszy raz w tego typu
imprezie w cyklu Skandia Maraton. Ekscytacja była ogromna i zaczęła
się moja poważniejsza przygoda z rowerami i ściganiem. Wyniku nie
pamiętam, ale na pewno nie byłem ostatni :) Pamiętam za to rower,
na którym startowałem. Wtedy uważałem go za najlepszy rower
świata, a sprężynowy amor Suntour XCM za szczytowe osiągnięcie
przemysłu rowerowego w tamtym czasie. Waga? Pewnie jakieś 14kg. Ale
ramę mam nadal, dzielnie mi służy w zimówce. W tym roku zatem
zaliczyłem kolejną wizytę w tej pięknej, uzdrowiskowej
miejscowości. Dojazd migusiem, lekko ponad dwie godziny i byliśmy
na miejscu. Pogoda idealna, mocne słońce i trochę wiatru. Mieliśmy
dużo czasu przed starem, więc spokojnie sobie wszystko
przygotowałem i przed 11 zacząłem rozgrzewkę. Sprawdziłem sobie
też dokładnie początek trasy, aby zminimalizować ryzyko kraksy w
tłumie. Do sektora wjeżdżam dosłownie na kilka minut przed
startem. Ruszyliśmy, ja praktycznie na samym końcu. Jest bardzo
ciasno, bo wyjeżdżamy alejkami z Parku Zdrojowego, potem wjazd na
asfalt, zawrotka z powrotem do Parku i po jakichś 700m zaczyna się
ostry podjazd po płytach w wąwozie. Zaczyna się selekcja. Tutaj
już byłem w połowie stawki i dalej wyprzedzałem kolejne grupki.
Potem wpadamy na polne drogi, które tak pyliły pod wpływem setek
kół rowerowych, że była to jazda jak we mgle! A do tego piasek na
zębach. Tuż za rozjazdem Fit/Mega spada mi łańcuch z blatu,
próbuję go jeszcze zawinąć na korbę, ale klinuje się pomiędzy
tarczą a ramieniem i muszę się zatrzymać, żeby to naprawić.
Odjeżdża mi grupka, z którą jechałem, na płaskim odcinku
asfaltowym nie jestem w stanie ich dogonić, a serducho już dochodzi
do 180ud/min. Udaje mi się jednak zespawać za kilka kilometrów, w
kolejnym wąwozie. Po godzinie dojeżdżamy do Kazimierza Dolnego, tu
sporo turystów więc trzeba uważać. Idiotycznie paru zawodników
wpada na chodnik i przepycha się między pieszymi, bez sensu...
Zaczyna się gwóźdź programu, czyli podjazd po kocich łbach,
jakieś 500m. Jest ciężko, ale wyjeżdżam całość i gubię kilka
osób. Zaraz jest też bufet i wypłaszczenie, co daje możliwość
wypoczynku. Potem sporo asfaltu, ale nie narzekam, bo ciągle jakieś
pagórki, zakręty, zjazdy – cały czas coś się dzieje. Przed
drugim bufetem wiem, że będę musiał uzupełnić bidon, bo może
mi zabraknąć izotonika. W miarę szybko udało mi się dolać ze
dwa kubki, ale moja grupka już odjechała i ponownie na płaskim
odcinku nie mogłem ich złapać. Tu mnie trochę dopadł kryzys,
nogi nie chciały kręcić, tak jakbym sobie tego życzył. Połknąłem
drugiego żela i już za chwilę było trochę lepiej, bo odżyłem
na końcówkę trasy. Udało mi się wyprzedzić dwójkę z grupy,
która odjechała mi po bufecie i na metę wjeżdżam sam. Czas 2:09, co daje mi najlepsze jak do tej pory miejsce w kategorii - 14. Do zwycięzcy tracę blisko 20 minut, to przepaść...


Foto: RIDE43
- DST 59.00km
- Czas 02:09
- VAVG 27.44km/h
- HRmax 180 ( 95%)
- HRavg 166 ( 88%)
- Sprzęt Centrurion Backfire Light Custom
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj