Informacje

  • Wszystkie kilometry: 32504.62 km
  • Km w terenie: 2144.30 km (6.60%)
  • Czas na rowerze: 13d 04h 09m
  • Prędkość średnia: 22.44 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy skydancer.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ŚLR

Dystans całkowity:407.50 km (w terenie 329.50 km; 80.86%)
Czas w ruchu:25:24
Średnia prędkość:16.04 km/h
Maksymalna prędkość:63.50 km/h
Maks. tętno maksymalne:179 (95 %)
Maks. tętno średnie:156 (82 %)
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:67.92 km i 4h 14m
Więcej statystyk
Niedziela, 1 czerwca 2014 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Nowiny

To mój trzeci start w Nowinach i tym razem obiecałem sobie, że zjadę górę z kamieniami przy obwodnicy Kielc. Poprzednio dwa razy mi się to nie udało. Przed startem było sporo obaw o pogodę i warunki na trasie. Jednak przez piątek i sobotę nie padało i sporo błota i wody zdążyło już przeschnąć, choć nie wszystko. Droga do Nowin mija ekspresowo, jesteśmy na miejscu w 2 godziny od wyjazdu z Warszawy. Mamy sporo czasu na przygotowanie i rozgrzewkę. Start jak zawsze z małym opóźnieniem, ale tym razem z zaskoczenia, bo nie było samochodu ratowników ani startu honorowego. Tylko nagle ktoś zdjął taśmę i peleton ruszył, a ja razem z nim, trochę zagapiony. Trasa bardzo wymagająca i w moim odczuciu znacznie trudniejsza niż w 2013 roku. Wtedy środkowa jej część była w miarę płaska, hardcore był dopiero na końcu (pamiętam, jak zdychałem i błagałem o litość). Teraz jednak całość była poprowadzona przez pagórkowate tereny i na palcach jednej ręki można policzyć sekcje gdzie jako tako dało się wypocząć. Zjazd przy obwodnicy udało się zjechać, wcześniej zaliczyłem glebę w koleinach na podmokłej polanie. Sił starczyło mi do 50km, czyli do 2 bufetu. Tu spokojnie sobie zjadłem i naoliwiłem łańcuch. Ostatnie 20km było dla mnie trudne, nie będę czarował. Nie było z czego pocisnąć, po prostu jestem za słaby, aby w pełni optymalnie przejechać taki dystans. Zmobilizowałem się jedynie na sam koniec, gdzie już na płycie stadionu wyprzedziłem jednego zawodnika, którego miałem na horyzoncie od dłuższego czasu. Po drodze jeszcze bolesne zderzenie z kamieniem, który wyleciał mi spod przedniego koła i zrobił dziurę w nodze. Poleciał strumyczek krwi, ale nic groźnego się nie stało. Dwa razy przestrzeliłem zakręty, ale to tylko dlatego, że tu trasa często niespodziewanie skręcała i nie można po prostu jechać na pałę. Fajnie, że były oznaczone wszystkie błędne odnogi, biało-czerwoną taśmą. Jestem także bardzo zadowolony z amora Manitou R7, działa o niebo lepiej niż wysłużona Reba. Ostatecznie byłem w połowie stawki, 9 w kategorii.

Niedziela, 4 maja 2014 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Sandomierz

Praktycznie do soboty wieczorem nie byłem pewien wyjazdu, bo nie było chętnych do wspólnej jazdy samochodem. Udało mi się jednak na ostatnia chwilę znaleźć transport i w niedzielny poranek ruszyliśmy w stronę Podkarpacia. Ciężko było wstać, pobudka o 5 rano, dojazd na Wilanów, potem po jeszcze jedną osobę do Piaseczna i przed 7 rano byliśmy już w trasie. Jak się okazało trochę za wcześnie, bo na miejscu byliśmy o 9:30. Ale dzięki temu było dużo czasu na spokojne przygotowanie się. Obawiałem się pogody, bo cały poprzedni dzień lało w Warszawie, w Sandomierzu też mocno popadało. Prognozy były jednak optymistyczne i co najważniejsze - sprawdziły się w 100%. Na starcie 5 osób z naszej drużyny, wszyscy jedziemy Mastera. Później doczytałem w regulaminie, że do drużynówki liczą się 4 osoby, z tym że minimum jedna musi jechać Fana. Tak więc nie zapunktujemy w pełnym wymiarze. Co do samego wyścigu to wiedziałem tylko, że trasa jest mocno interwałowa i że dwa razy pokonujemy tę samą pętlę. Po honorowym starcie od razu ogień i zawał serca na podjeździe z bruku. Szybko jednak wjeżdżamy w sady i tempo się uspokaja, każdy już mniej więcej zajął swoją pozycję. Trzeba być cały czas skupionym, aby nie przestrzelić żadnego ze skrętów. Ostatecznie ląduję w kilkuosobowej grupie ze Zbyszkiem z drużyny i tak jedziemy, tasując się co jakiś czas. Środkowa część trasy dość płaska, prędkość nie schodzi poniżej 30km/h. Zbyszek trochę odstaje, kilka razy na niego czekam, ale ostatecznie zabieram się z kolejną grupą, która go wyminęła. I tak jedziemy do 60 kilometra. Wtedy wpadamy po raz trzeci na ten sam odcinek trasy i to mocno uderzyło w moją determinację do dalszego napierania. Zaczęło mi już brakować siły, grupa powoli odjeżdżała, mimo że jeszcze chwilę wcześniej krzyczałem do Przemka, który wyskoczył mi zza pleców, że nie możemy im pozwolić odjechać. On tylko się uśmiechnął, zaraz wszystkich wyprzedził, a ja zostałem na końcu :) I tak doturlałem się do mety, już mocno wyczerpany. Sporo straciłem na ostatnich 10km, świetnie to było potem widać w wynikach, porównując międzyczasy. Gdyby udało mi się zabrać z Przemkiem, to byłbym na 30 miejscu Open, a tak to skończyłem 44. Na ostatnim podjeździe wyprzedziło mnie chyba z 5 osób. No i dostałem kilka minut w plecy od najlepszej z dziewczyn na dystansie Master. Jestem zatem tak sobie zadowolony, choć oczywiście widzę bardzo duży postęp względem ubiegłych lat. Teraz, już po kilku dniach od zawodów sądzę, że może trzeba było jechać na Fan, bo dystans też godny (50km), starczyłoby mi sił do końca i zapunktowałyby 4 osoby do generalki.



Niedziela, 13 kwietnia 2014 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Daleszyce

Pierwszy poważny maraton w tym roku i od razu z grubej rury - świętokrzyskie Daleszyce, 73km na dystansie MASTER. Celem numer jeden dla mnie na ten dzień było przejechanie trasy w czasie poniżej 4h. Niestety nie udało się, zabrakło 14 minut. Od początku załapałem się do dużej grupy, która oderwała się od reszty stawki. Do drugiego bufetu jechało mi się całkiem nieźle, choć już na Zamczysku czułem i widziałem, że nie jadę tak jak bym sobie tego życzył. Na popasie na 53km chyba za dużo zjadłem i wypiłem w szybkim tempie. Tuż potem niekończący się podjazd przez pola (ale zaliczony w siodle w 100%) i odliczanie kilometrów do mety. Wtedy własnie złapala mnie kolka i nie odpuściła już do końca. W pewnym momencie nawet zatrzymałem się na 2-3 minuty, licząc na to, że przejdzie. Niestety nic to nie dało. Na mecie melduję się z czasem 4:14, tuż po mnie przyjeżdża pierwsza kobieta z MASTERA. Ufff, niewiele brakowało! Sądziłem, że moje wytrenowanie nie dopuści do tego, aby być objechanym przez dziewczynę :) Generalnie jestem jednak w miarę zadowolony, poprawa względem czasu sprzed 2 lat to 40 minut.

Ostatecznie zweryfikowałem moją teorię na temat przyczyny zapadającego się widelca. Już po pierwszych jazdach w tym roku na głównego winowajcę typowana była blokada skoku. I faktycznie tak jest, bez blokowania amora dostępny skok pozostaje bez zmian, nawet po takiej ostrej wyrypie. Nie bardzo jednak umiem to sobie wyobrazić, dlaczego właśnie blokowanie widelca daje taki efekt. Może chodzi tu o jazdę na zablokowanym widelcu po terenie? Pare razy zdarzyło mi się zpomnieć wyłączyć blokadę, no ale to nie powinno mieć znaczenia. Od tego jest floodgate...







Niedziela, 26 maja 2013 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Nowiny

Nowiny podejście nr 2. Tym razem się udało, choć pod koniec już brakowało sił. Trasa wydaje się, że łatwiejsza niż w ubiegłym roku. Była także krótsza niż zapowiadane 72km - wyszło około 69km. Soczyste zjazdy to największy atut tej trasy, to naprawdę nie jest łatwy maraton. Nie lada umiejętności wymagał też zjazd po hopkach tuż przed drugim bufetem. Liczyłem, że uda mi się utrzymać średnią 16km/h, ale po wjechaniu z powrotem na wspólną część trasy z dystansem FAN, było już trudniej. Trochę też dała mi się we znaki zmieniona geometria roweru przez duży skok widelca. Trudno było podjeżdżać. Przed MTB Trophy muszę obniżyć mostek. Na finiszu o pół koła wyprzedziłem zawodnika, z którym tasowałem się przez ostatnie 20km. Na trasie mówił, że to jego pierwszy maraton w tym roku, więc w sumie nie świadczy to dobrze o mojej formie :/



© XTC



© XTC

  • DST 69.00km
  • Teren 69.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 14.53km/h
  • VMAX 47.10km/h
  • HRmax 177 ( 93%)
  • HRavg 154 ( 81%)
  • Sprzęt Centrurion Backfire Light Custom
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 maja 2012 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Nowiny

O trasie w Nowinach słyszałem już ze 2-3 lata temu – niepozorne małe miasteczko, które w swoich okolicach oferuje trasę MTB godną prawdziwych gór. W tym roku wreszcie podjąłem wyzwanie, ale jak się okazało, stać mnie było tylko zostanie FANem. Na tytuł MASTERa przyjdzie mi poczekać kolejny rok. A jak do tego doszło? Szczegóły w dalszej części relacji. Ale bynajmniej nie było to z powodu braku sił i zrezygnowania z walki.



W niedzielę pobudka o 6 rano, wyjazd z Warszawy o 7. Na miejscu jestem po 2,5h płynnej jazdy przy znikomym ruchu. Pogoda zapowiada się idealnie – trochę słońca, trochę chmur i nie więcej niż 20 stopni na termometrze. Organizator dopiero się powoli rozkładał ze sprzętem, ale ludzi na parkingu było już sporo. Szybko zacząłem się ogarniać, aby mieć czas na rozgrzewkę. Zabrakło mi żeli od naszego wspaniałego sponsora, firmy MAXIM, i musiałem skorzystać z produktu konkurencji. Ceny produktów Enervit'a kosmiczne – żel 25ml 10 zł, a MAXIM o 4-krotnie większej pojemności kosztuje tylko 4 zł więcej. Spuściłem na to zasłonę milczenia i wziąłem tylko dwie saszetki licząc na dobrze zaopatrzone bufety po drodze. W międzyczasie naczelny wodzirej odpalił mikrofon i opowiadał o dzisiejszym ściganiu, kilkukrotnie podkreślając że to jeden z najtrudniejszych wyścigów MTB w Polsce. Tuż przed 10:30 ustawiłem się w sektorze, w tle leciała fajna muza. Jeszcze kilka pamiątkowych fotem i ruszamy. Najpierw runda wkoło stadionu, potem przejazd asfaltem i powolna wspinaczka. Już na pierwszym podjeździe ktoś zrywa łańcuch. Zaraz po starcie jednak korek – droga skręca z kostki w las przez wąską furtkę, więc każdy musi chwilę odstać. Ale czasu na wyprzedzanie będzie jeszcze mnóstwo. Gdzieś te 2000m w pionie trzeba będzie nabić, więc podjazdy zaczęły się już od samego początku. Trasa prowadziła od startu praktycznie przez cały czas leśnymi ścieżkami, które mogłyby się wydawać idealne do agresywnej jazdy. Trzeba było jednak być w pełni skupionym, bo na niezliczonych wirażach i hopkach bardzo łatwo było o katapultowanie się w drzewa. Kilka karkołomnych zjazdów, z hamplami zaciśniętymi na maksa także wymagało nie lada umiejętności. Sam nie zjechałem wszystkiego, ale to co mi się udało przejechać i tak nieźle podniosło adrenalinę. Podczas jednego z takich zjazdów już czułem, że tracę kontrolę na rowerem, ale jakimś cudem udało mi się utrzymać w siodle. Był też jeszcze jeden bardzo zdradliwy element – wszędzie wystawały czubki głęboko osadzonych kamieni i głazów, które tylko czyhały na nieostrożnego zawodnika. Źle poprowadzony rower i przy dobiciu można było bardzo łatwo złapać kapcia.



W taki właśnie sposób złapałem swoją drugą gumę na zawodach od czasów, kiedy zacząłem się regularnie ścigać (2010 rok). Przymusowy postój miałem tuż przed I bufetem. Zmiana poszła mi całkiem sprawnie, ale już pompowanie nie bardzo. Wygląda na to, że gniazdo na wentyl w mojej pompce SKS mocno się już wyrobiło i puszcza trochę powietrza. Udało mi się jednak dopompować koło, ale czułem że to jeszcze trochę za mało ciśnienia. Kawałek dalej zrobiłem kolejną przerwę na soczyste pomarańcze – pycha! Ciężko mi było wejść z powrotem w odpowiedni rytm, nogi twarde, nie chciały pedałować tak jak bym sobie tego życzył. Na dodatek po kilku kilometrach na delikatnym zakręcie fiknąłem konkretnego orła. To była dosłownie chwila jak leżałem na ziemi. Szybko się pozbierałem, ale nim ruszyłem musiałem jeszcze naprostować kierownicę. Zauważyłem też, że nie zapiąłem kieszonki z tyłu plecaka. Na szczęście nic nie zgubiłem. Tuż przed kolejnym bufetem, na około 30km kolejna guma – to właśnie ten zjazd, gdzie już patrzyłem przed siebie jak się najlepiej wyłożyć, żeby nie bolało. Zjechać się udało, ale z tyłu znowu flak. Dętek już więcej nie miałem, więc zacząłem łatanie. Właściwą dziurę udało się zlokalizować dopiero za drugim razem, więc straciłem tu z 15 minut. Na dodatek okazało się, że jednak nie mam łyżek do opon, których używałem przy pierwszej wymianie. Dałem jednak radę ściągnąć, a potem nałożyć oponę tylko palcami. Na zegarku miałem już ponad 2,5h jazdy, a nie byłem jeszcze w połowie trasy. Mimo to na rozjeździe skierowałem się na pętlę MASTER mając świadomość że pewnie jestem ostatnią osoba, która podejmuje się tego wyzwania. Pamiętałem, że spiker mówił o oznaczeniach najdłuższego dystansu czerwoną taśmą, ale coś od początku było nie tak i raz była niebieska, raz czerwona. Po około 5km samotnej jazdy nagle widzę, jak z prawej strony wyjeżdża trójka kolarzy. Pytam skąd się tu wzięli, na co usłyszałem że jadą po trasie. No ja też jadę po trasie! Przez cały czas mijałem taśmy, ale w jakiś sposób wylądowałem ponownie na trasie FAN. Jeszcze przez chwilę łudziłem się, że dystanse tylko chwiliwo się pokrywają przez jakiś odcinek, ale jak zacząłem wymijać drugi raz te same osoby, to wiedziałem już, że gdzieś się pomyliłem. Do tej pory nie wiem jednak, w którym miejscu. Do mety dojechałem zaliczając kolejne wspinaczki wyciskające siódme poty i zjazdy z duszą na ramieniu. Końcówka trasy pokrywała się z jej początkiem. Pościgałem się jeszcze z jedną osobą z dystansu FAN i przejechałem linię mety na stadionie. Nikt się jednak nie dał nabrać, że jestem pierwszy na najdłuższym dystansie ;) Swoją pomyłkę zgłosiłem do biura zawodów, tam też jeszcze chwilę analizowałem na mapach, co przegapiłem. Okazało się, że po rozjeździe FAN/MASTER trasy te ponownie zbiegały się blisko siebie po kilku kilometrach. Analizując też wieczorem tracki GPS wyszło na to, że zrobiłem jakieś dziwne kółko i dopiero dołączyłem do trasy FAN. Przez cały czas pamiętałem jednak, że jechałem wzdłuż taśm, nie było ani jednego momentu żebym jechał „w ciemno”. Coś jednak musiałem przeoczyć. Ostatecznie dostałem DNF, choć chyba powinno być DSQ, bo trasę przejechałem, ale skróciłem.



Plusem tego wszystkiego jest to, że znacznie szybciej byłem z powrotem w domu. Myślę, że gdybym pojechał zgodnie z oznakowaniem, to zakończyłbym wyścig z czasem powyżej 5h. Sprawdzimy za rok! Na pewno tu wrócę, bo trasa jest naprawdę godna określania jej jedną z najtrudniejszych w Polsce, a sama Organizacja stała na bardzo wysokim poziomie – tak trzymać!


Niedziela, 22 kwietnia 2012 Kategoria ŚLR

MTB Cross Maraton - Daleszyce

Do startu w maratonie Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej przymierzałem się już od jakichś dwóch lat, ale chyba moja ambicja sportowa nie była jeszcze na tyle duża, żeby stawić czoła wymagającym trasom województwa świętokrzyskiego. Do tej pory od innych słyszałem same pozytywne informacje o tym cyklu wyścigów i zdecydowałem się o tym wreszcie sam przekonać. W ostatni weekend do wyboru miałem lekko pofałdowaną trasę Mazovii w Chorzelach, gdzie byłem w ubiegłym roku (i nie było źle), albo poznanie nowej miejscówki, jaką są podkieleckie Daleszyce oferujące konkretne MTB. Decyzja była oczywista i w niedzielę rano wyruszyłem z Warszawy na południe. Po dwóch godzinach z kawałkiem byłem na miejscu, a dzięki pomocy współtowarzyszy z drużyny nie musiałem już martwić się o numer startowy. Zdecydowałem się zaatakować najdłuższy dystans Master, który miał mieć ponad 73km. Stwierdziłem, że skoro muszę zrobić ponad 400km samochodem, aby dojechać na zawody, to ściganie musi być konkretne. Będzie to też dobra namiastka tego, co czeka mnie na MTB Trophy.



Po przyjeździe szybko się przebrałem i przygotowałem rower. Startowałem pierwszy raz na nowym siodle i trochę się obawiałem komfortu jazdy, ale jak się okazało było w porządku. Pół godziny przed startem zacząłem kręcić rozgrzewkę wraz z innymi. Start zlokalizowany był na lokalnym boisku sportowym – pierwsi ruszali zawodnicy na najdłuższym dystansie, 30 minut później połowę krótszy Fan i na końcu Family. Pogoda dopisała, to było pierwsze ściganie w tym roku w idealnie sprzyjających warunkach: nie za gorąco i trochę zachmurzone niebo. Start chwilkę się opóźnił i z lekkim poślizgiem, na trasę ruszyło około 100 zawodników. Ja spokojnie stanąłem praktycznie na samym końcu stawki. Znam swoje możliwości, nie ścigam się tu o czołowe lokaty. To ma być po prostu dobry trening na wytrzymałość. Prognozowałem pobyt około 4,5h na trasie. Pierwsze kilometry to wyjazd asfaltem z Daleszyc w zwartej grupie. Jest jeszcze chwila aby pogadać z innymi, próbuję wysondować czego spodziewać się na trasie. Po kilkunastu minutach zaczyna się szuter, a potem wjeżdżamy do lasu i już widać z czym będę mieć do czynienia. Wspinamy się jeden za drugim wąską ścieżką w bukowym lesie, słychać tylko mielenie korb i strzelanie łańcuchami. Teraz jeszcze wszystko chodzi gładko i płynnie… Po pierwszej wspinaczce zaczynamy szaleńczy zjazd w dół, ścieżka pokryta w całości liśćmi i tak naprawdę nie wiadomo co jest pod spodem. Sucha ziemia gwarantująca przyczepność, czy też błoto i murowany uślizg na zakręcie? Adrenalina idzie w górę, trzeba się pilnować. Kto hamuje ten nie wygrywa jak to mówią. Ja jednak wolę nie wygrać, a dojechać w jednym kawałku toteż hamulca używam od czasu do czasu, ale rozsądnie by nie stracić przyczepności. Tu już widzę pierwszego zawodnika na poboczu, który z beznadzieją patrzy na swój rower. Pytam czy coś potrzeba, ale już po sekundzie zdaję sobie sprawę, że jak nie mam pod ręką akurat tylnej przerzutki i haka do Meridy to nic nie pomogę. Pech. Dobrze, że od miasteczka nie odjechaliśmy jeszcze daleko. Zawsze mnie zastanawia, co trzeba zrobić żeby tylna maszynka wywinęła fikołka. Redukcja pod silnym obciążeniem? Unikam tego i jak na razie skutecznie.

Po wyjeździe z lasu wpadamy na szeroki szuter i jedziemy tak grupką dobre kilka kilometrów, po chwili kolejny podjazd po kocich łbach. Miodzio! Udaje się jednak jechać skrajem drogi, a jeszcze nie poboczem. Trasa prowadzi przez piękne tereny, wkoło cisza i budząca się na wiosnę przyroda, kilka razy mocno uderza po nozdrzach intensywny zapach kwitnących konwalii. Robi się romantycznie, a przed nami pierwszy bufet. To już 30km, minęło 1,5h. Bufet odpowiednio zaopatrzony – pomarańcze, banany, ciastka i izo, nic więcej nie potrzeba. Miły pan z obsługi udziela wskazówek na najbliższy szybki zjazd asfaltem i ostry nawrót. Informacje się przydają, bo rozpędzam się do prawie 65km/h, a na końcu asfaltu tuż przed zakrętem piasek i żwir. Hamuję dosłownie na granicy poślizgu. Wjeżdżamy na podmokłą łąkę, przejazd przez wartki strumyk i dalsza wspinaczka. Jedzie mi się dobrze, ale wiem, że przede mną jeszcze sporo kilometrów. Podjazdy są dla mnie dużym wyzwaniem, bo już praktycznie od startu miałem problemy ze zrzucaniem łańcucha na młynek. O ile jeszcze na początku udawało mi się regulować przerzutkę śrubą przy manetce, to po kilku błotnych kąpielach teraz pozostaje mi tylko atakować ze średniej tarczy. Pod koniec maratonu przechodzę już na sterowanie ręczne – zrzucam manetką na małą tarczę, schodzę z roweru i przekładam rękami łańcuch. To kolejny argument przemawiający za dwutarczem z przodu. Regulacja przedniej zmieniarki przy napędzie 3x9 zawsze była dla mnie problemem. Dobrze przynajmniej, że zainwestowałem w szczelne pancerze i nie muszę siłować się przy zmianie biegów. Smar już dawno wypłukał się z całego napędu i wszystko skrzypi jak w rowerku dziecięcym. Żałuję, że nie zabrałem oliwki ze sobą ale w sumie nie spodziewałem się takich kłopotów.

Dopada mnie mały kryzys, mięśnie już tak zesztywniały, że muszę zatrzymać się choćby na 2-3 minuty i rozprostować. Po 50km przejeżdżam najtrudniejszy odcinek tego dnia – trasa prowadzi grzbietem góry po wystających z ziemi kamieniach. Na lewo spadek, na prawo tylko 2 metry płaskiego i także spadek a tu trzeba lawirować jeszcze między drzewami. Wcześniej pojawiały się ostrzeżenia w postaci karteczek z wykrzyknikiem. Tutaj mamy już dwa a za chwilę trzy wykrzykniki, będzie ostro! Karkołomny zjazd w dół wymaga dużo odwagi i umiejętności, ale radzę sobie z tym z czego jestem naprawdę zadowolony. Jeszcze dwa lata temu pewnie bym sprowadzał tu rower. U podnóża góry na polanie czeka dwóch ratowników gdyby komuś jednak się nie poszczęściło. Brawa dla Organizatora, że o tym pomyślał. Po ponad 3 godzinach dojeżdżam do drugiego bufetu. Tu także ekstra obsługa, czuję się jak w pit-stopie na wyścigach F1. „Co nalać?”, „Co do jedzenia?” Ciastka same lądują w mojej kieszeni, pewnie jakbym poprosił dziewczyny o masaż karku to nie byłoby z tym problemu ;) Do mety 16km. Od tego momentu jechałem do końca sam. Stawka się bardzo rozciągnęła. Nie będę pisał, że świetnie rozłożyłem siły aby zachować energię na końcowe kilometry. Siły już po prostu nie miałem za wiele. W głowie obliczałem sobie ile to jest te 16km, że w domu robię taki dystans w 30 minut, patrzę ciągle na licznik aby widzieć, że tych kilometrów ubywa. Po drodze spotykam kogoś z obsługi, kto zlicza zawodników. „Ile do mety?” pytam. „6-8 kilometrów, ale raczej z górki!”. Myślałem, że zostało już góra 2-3km, ale za chwilę zorientowałem się że jestem na tym samym odcinku, co na początku wyścigu, więc do mety było już niedaleko. Po kilku minutach wyjeżdżam z szutrowego odcinka na asfalt i gonię się z czasem. Na trasie myślałem, że uda mi się zmieścić poniżej 4,5h, ale ten limit już przekroczyłem. Na asfalcie widzę przede mną jednego zawodnika, na oko ma jakieś 50-70m przewagi. W pewnym momencie myślałem, że uda mi się go złapać, ale on też się spieszył do mety. Mijam tablicę Daleszyce, skręcam na stadion i mijam metę. Fanfarów brak... za to świetna muzyka. Czuję się jak zombie, przez pierwsze minuty dochodzę do siebie, ale jestem też bardzo szczęśliwy, że dojechałem. Wcinam pyszny makaron i wracam do auta się ogarnąć. Dużym plusem przyjeżdżania na dalszych miejscach jest to, że nie ma kolejek ani do prysznica ani do myjki. Wykapałem się, umyłem rower i chwilę pogadałem jeszcze ze znajomymi. Do domu kawał drogi, jestem na miejscu dopiero po 19.

Poczułem ból, ale było warto!

  • DST 76.00km
  • Teren 76.00km
  • Czas 04:54
  • VAVG 15.51km/h
  • VMAX 63.50km/h
  • HRmax 179 ( 94%)
  • HRavg 145 ( 76%)
  • Sprzęt Centrurion Backfire Light Custom
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl